Przyznam się wam do czegoś, co z pewnością przysporzy mi klientów i doprowadzi do... ruiny. Mam problem z braniem wynagrodzenia od znajomych. Za każdym razem, kiedy ktoś z nich pyta: "ile?", wewnętrzny głos podpowiada: "przecież cię stać, żeby nie mieszać znajomości z biznesem", więc odpowiadam: "spoko, jakoś się rozliczymy w barterze".
Z czasem dorobiłem się... ideologii, że ten mój altruizm ma coś z anarchizmu pierwszych chrześcijan, że za Marksem pozbawiając pieniądz roli pośrednika, zwiększam intensywność doznań przy bilansowaniu relacji z bliźnim. Dlatego duma z bycia człowiekiem, a może raczej ambicja, by wykazać się człowieczeństwem w stosunku do wybranych, nie pozwala mi skasować brata na hajs.
Bo w gruncie rzeczy pieniądz to zło. Jasne, też jestem realistą i wiem, że za coś trzeba żyć. Ale zgódźmy się w takim razie, że pomiędzy żebraniem o jałmużnę a wystawianiem faktury różnica jest tylko techniczna. W obu przypadkach przyznajemy się, że z naszymi finansami nie jest na tyle dobrze, żebyśmy zrezygnowali z okazji do ich uzupełnienia.
Zaraz, zaraz, jaka okazja? Przecież w większości przypadków mówimy o odpłacie za wykonaną pracę. Tylko że jeśli praca jest pasją, nie potrzebuje motywacji finansowej, chyba że pieniądza używa się jako miernika skuteczności, czegoś w rodzaju stopera. Wówczas jednak nie tyle chodzi, a raczej biega nam o ekwiwalentność świadczeń, ale o jak najkorzystniejszy przelicznik czasu pracy na walutę. W takiej kalkulacji znowu upodabniamy się do żebraka.
A może w dążeniu do maksymalizacji zysku wyraża się myślenie o wynagrodzeniu jako o odszkodowaniu za niewolniczą (bo przecież nie dobrowolną) pracę. Tu mnie macie. Wy, niewolnicy, nie jesteście nawet żebrakami.
No to jak, dla kogo praca jest pasją? Przecież nie wszyscy pakujecie 24/7 w openspejsie kwity, wystawione pod mniej parszywą szerokością i długością geograficzną, w innej walucie niż przaśny Peelen, który jak Kargul i Pawlak zawsze chodzi w pojedynkę, a ginie masowo jak kościuszkowcy pod Lenino. Na pewno znajdzie się wśród was zawodnik, którego życie wypełniają starty, a w przerwach pomiędzy zawodami trenuje, chyba że akurat ma sesję fotograficzną. Czy jego praca może być pasją? Nawet jeśli będzie się wahał z odpowiedzią, szalę przeważy to, że reszta mu zazdrości. Zwłaszcza jeśli ma wyniki. Czego więcej mu potrzeba do szczęścia? Hajsu? Jasne, ale nie za to, że się ściga, tylko dlatego, żeby się miał za co ścigać.
Jeden z moich znajomych, który przy wsparciu sponsorów przez wiele lat uprawiał rejsing, kiedy tym rzucił powiedział, że teraz dopiero zaczyna się zabawa. Nie będąc prosem, nie musi się prosić i idąc na rower zakłada taki jersey, jaki mu pasuje, nawet no name, a wrzucając na fejsa post, nie oblepia go hasztagami, dzięki czemu nie kole w oczy jak kaktus. W końcu może być punkiem, słuchać The Analogs i jebać kurwy świata pieniądza.
Dlatego śmiem twierdzić, że każdy zawodnik wcześniej czy później dojrzewa do tego, że chciałby być synem hrabiego, a przynajmniej Kulczyka, który po starym odziedziczył fortunę i ściga się za swoje. Obawiam się jednak, że w większości przypadków to marzenie się nie spełnia i owa większość nieszlachetnie urodzonych prosów idzie na służbę do sponsora.
Da się? Da się. W Polsce, gdzie o sponsorów wybitnie trudno, taka służba to nawet wyróżnienie, więc trzeba o nią zabiegać przekonując, że od wyników prosów zależy sprzedaż produktów sponsora . Im bardziej niszowa dyscyplina, tym bardziej drobiazgowe wyliczenia a koszty niezmiennie wysokie. Okazuje się, że miejsce w generalce to nie wszystko.
Podsumowując: jeżeli oczekujemy pieniędzy za to, co i bez nich sprawia nam frajdę, to przyznajemy się, że przynajmniej w jednej klasyfikacji jesteśmy daleko poza czołówką - poza pierwszą setką najbogatszych ludzi na świecie, czy choćby w Polsce. Jako zawodnicy nie znajdujemy również miejsca w peletonie tych, którzy muszą pracować, by za zmarnowany w pracy czas otrzymać odszkodowanie. Jako pasjonaci lokujemy się w ogonku społeczeństwa, obok żuli, którzy pod supermarketem oferują odprowadzenie wózka w zamian za kaucję. I oni i my oczekujemy odpłaty za czynność, która i tak wykonuje się sama, więc nie jest to wynagrodzenie tylko socjal, a cała inwencja wkładana jest w przekonanie tego, kto trzyma kasę, że nasze usługi są mu potrzebne do szczęścia.
Nie mówcie mi więc, że crowdfunding jest żebractwem, bo co nim nie jest? Ale ma tę wyższość nad innymi formami pozyskiwania finansowania własnej pasji, że oczekuje tylko wyników. Tylko wyników?
Ps.
Wszelkie podobieństwa do stypendium fundowanego przez Ministerstwo Sportu są pożądane, z tą różnicą, że crowdfunding ma coś z anarchizmu pierwszych chrześcijan i nie potrzebuje pośrednika w osobie urzędnika.
Ps. Ps.
Motywacją do napisania tego felietonu bynajmniej nie były trzy grosze, aczkolwiek inspirowany byłem akcją Equipa LukaSICK'a na portalu crowdfundingowym Polakpotrafi.pl (klik – myk!)