Flowtony: Kąpiele błotne i zimny prysznic

Kolejny weekend i kolejna runda Pucharu Polski. Tym razem w Wierchomli, która zrobiła sobie jeszcze dłuższą niż my przerwę od downhillu. Dobrze, że po latach wraca do gry miejsce, w którym kilka lat temu odbywały się całe serie zawodów (Puchar Dwóch Dolin) i które żelazną determinacją w goszczeniu zjazdowców ratowało Puchar Polski - ubogi (inaczej niż w tym roku) w ilość odsłon.

Nie najlepiej, że zawody zaplanowano tu wczesną wiosną, nie wróżącą raczej słonecznej pogody. Świeża trasa, w niewielkim stopniu bazująca na starych liniach, już przy niewielkich opadach zamieniała się w błotnisko, zwłaszcza na nartostradzie. Na nic się stały interwencje gospodarza, niestrudzenie usiłującego ją odwodnić w krytycznych miejscach. Sucha byłaby bardzo szybka, rekompensując deficyt sekcji technicznych. W zastanych warunkach odchodzącej w konwulsjach zimy, trasa premiowała wielką łydę i gotowość zakręcenia korbą, gdzie się da, aczkolwiek parę nieoczywistych fragmentów, zwłaszcza na mokrym, miarodajnie weryfikowało technikę zjazdu. Ostatecznie więc dla każdego znalazło się coś dobrego, a pocieszeniem dla wszystkich były o niebo (wolne od śnieżnych chmur, aczkolwiek niezmiennie ołowiane i od czasu do czasu opłakujące marzenia o słonecznej majówce) lepsze warunki niż na Stożku. W gorszych warunkach nie do wytrzymania byłby półgodzinny wjazd na szczyt kolejką, której sława wyprzedza tutejsze SPA.

Dopiero jednak w dniu finałów anemiczne krzesełko ujawniło swoje pełne oblicze. Jeśli bowiem zliczyć czas wjazdów na dwa standardowe przejazdy treningowe i dwa przejazdy mierzone, to niemal połowę niedzieli zajmowało przymusowe leżakowanie. Zważywszy, że drugą połowę wypełniło prawie w całości obmywanie rowerów z błota, bo kolejki do kilku raptem myjek o słabym ciśnieniu przypominały czasy komuny, na serwis i oporządzenie się przed startem pozostało już niewiele czasu i praktycznie z marszu wędrowało się na wyciąg. Zwłaszcza jeśli akurat pomiędzy startami, zgodnie z prawem Murphiego, rower Igora postanowił mnie przetestować w roli mechanika. Miałem więc pełne ręce roboty, niczym tajska masażystka w happy hours.

Wracając do myjek, urastają one do rangi symbolu, jak onegdaj ratraki. Kto zaczynał przygodę z narciarstwem w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, ten wie, jak bardzo deficytowym urządzeniem w polskich ośrodkach był ratrak. Popularność ratraków była odwrotnie proporcjonalna do ilości muld na trasie, a na pytanie: dlaczego tych pierwszych nie ma więcej (o ile w ogóle przy wyciągu stacjonował jakikolwiek spychacz na gąsienicach), pionierzy lepienia pieniędzy ze śniegu odpowiadali, że przy tak słabych wynikach, spowodowanych niską frekwencją narciarzy, o poważniejszych inwestycjach można zapomnieć. Mimo to po latach ilość ratraków w naszych górach znacząco wzrosła, co pewnie jest w dużej mierze zasługą popularyzacji "białego szaleństwa" (kto jeszcze pamięta, że kiedyś ten sport był postrzegany jako nie tylko elitarny, ale i ekstremalny?).
Zainstalowanie myjki przy wyciągu z pewnością nie wymaga tak wielkich inwestycji, a mimo to mam wrażenie, że przyczyny ich braku są analogiczne jak w przypadku ratraków. Co gorsza, są one w większym stopniu emocjonalne niż ekonomiczne. Wygląda to trochę tak, jakby się właściciele wyciągów, wożących rowerzystów, obrazili, że tych drugich jest tak mało. A oni przecież zbudowali dla nich bikepark.

Błąd panowie - rzadko gdzie trasy przy wyciągu zasługują na miano: bikeparku, a jeszcze rzadziej ich powstanie jest waszą zasługą. Zwykle to efekt zajawki i wysiłku samych rowerzystów, budujących trasy bynajmniej nie na zasadach biznesowych. Nie oczekujcie też, że kiedykolwiek na rowerzystach będziecie zarabiać tyle samo co na narciarzach. Masowość ślizgania się na deskach po śniegu jest z oczywistych względów nie do przebicia przez amatorów zjazdu na rowerze po kamieniach i korzeniach. Nawet w alpejskich miejscówkach, gdzie ilość rowerzystów korzystających z wyciągu przyprawiłaby o zawrót głowy naszych rodzimych biznesmenów, wielkość obrotów latem stanowi kroplę w krociowych zyskach z zimy. A mimo to jakoś im się kalkuluje działać przez cały rok i poza zimą inwestować w bikeparki z prawdziwego zdarzenia... i w te cholerne myjki, bez których jazda na ważącym drugie tyle zabłoconym rowerze staje się... (dokończcie za mnie).
Na szczęście na Wierchomli sytuację podratowali właściciele pensjonatów, którzy udostępnili własne myjki rowerzystom bez względu na ich zameldowanie. Ich gościnność nawet dla wnoszonego do pokoju błota przeszła wszelkie oczekiwania. To oni i mimo wszystko dobra frekwencja na listach startowych pozwalają wierzyć, że - podobnie jak narciarstwo w ostatnich trzydziestu latach - kolarstwo grawitacyjne oraz warunki jego uprawiania przejdą metamorfozę ilościową i jakościową. Póki co zaś przyjmuję na wiarę, że nie tylko wzloty, ale i upadki, niczym w heglowskiej triadzie, są mimo wszystko najkrótszą drogą do tego celu. Z perspektywy czasu nawet kąpiele błotne na Wierchomli mogą okazać się lepszą dźwignią marketingu, niż ekskluzywne apartamenty tutejszego SPA. Ale to akurat najmniejsze pocieszenie, że skąpstwo właściciela ośrodka, który niby chce u siebie gościć zjazdowców, lecz przy minimalnym zaangażowaniu, może mu wyjść na dobre.
Błotne kąpiele zaliczone, pora na zimny prysznic.

Wobec braku myjek proponuję udać się trochę bardziej na zachód - do Lourdes, gdzie w ten sam weekend miała miejsce inauguracja Pucharu Świata. Tak się złożyło, że na przejazd finałowej dwudziestki pogoda uległa dramatycznemu pogorszeniu. Porywisty wiatr i deszcz odebrały pewniakom szanse na zwycięstwo. Wygrał Alexandre Fayolle, który po eliminacjach zajmował dopiero 52 miejsce, a uplasowany poprzedniego dnia tuż obok Sławek Łukasik w finale zrobił najlepszy w swojej karierze wynik i niemal wbił się do TOP 20.

Jeden z faworytów - Loic Bruni, który w kiepskich warunkach pojechał znacznie poniżej swoich oczekiwań, wylał na organizatorów kubeł pomyj, że nie wzięli pod uwagę zapowiadanego załamania pogody. Sam Hill, znany m.in. z tego, że kilka lat wcześniej w podobnych okolicznościach w Champery zdobył drugie miejsce, obdarował Bruniego epitetem: "pussy".

Po takim dictum niewiele mogę dodać od siebie. Jako cebulak, który dopiero co otrzepał się z błota naszej polskiej ziemi, zaproponuję Ludwisiowi, żeby oddał wianuszek sponsorów. Bynajmniej nie mnie, lecz dla wyrównania szans, o co przecież apeluje. Tym bardziej, że o ile na pogodę, która, owszem, potrafi pomieszać szyki, my ludzie nie mamy wpływu, to na warunki socjalne, nie gorzej rozgrywające, już tak. Przy czym ich kształtowanie jednym przychodzi łatwiej, innym trudniej, i to bardzo często w zależności od długości i szerokości geograficznej, pod jaką się urodziło. Jeżeli więc chcemy, żeby zawody stanowiły test samych tylko zdolności zawodnika, to bądźmy konsekwentni i odizolujmy wszystkich konkurentów od zaplecza, które szereguje ich już na starcie. Albo pozwólmy, zwłaszcza w sportach outdoorowych, działać również innym czynnikom, w tym także Acts of God, które już na antycznej olimpiadzie postrzegano jako pierwszorzędne, a wręcz decydujące. Ich pomoc nie tylko nie była niczym haniebnym - wsparcie bogów stanowiło wręcz powód do chwały. Nowożytny olimpijczyk jednak więcej wiary pokłada we wszechwładnych korporacjach, zwłaszcza jeśli go sponsorują. Tym większa jego wściekłość, gdy wobec żywiołów okazują się one bezsilne.

-> Więcej Flowtonów, które były prawdziwym "kijem w mrowisko" <-

Autor zdjęć umieszczonych w tekscie: Jacek Słonik Kaczmarczyk.