FLOWTONY: Dyskretny urok DH

Niedawno skończyłem 46 lat. Od rodziny dostałem trochę ciuszków na crossfit i zgodę na start w Mistrzostwach Europy w downhillu - pierwszy i prawdopodobnie ostatni start w tym sezonie. Już zdążyłem zapomnieć, jak to jest na bramce startowej próbować opanować gonitwę myśli, a na trasie zmuszać się do pogoni za czasem. Byłem ciekaw, jak po takim nieprzygotowaniu poradzę sobie podczas najbardziej prestiżowych zawodów w Polsce, na jednej z najtrudniejszych tras w kraju, w którym co dzień szklane domy korporacji pną się do góry a góry od święta zadeptywane są przez masowego turystę. Ja też przybywałem na Stożek ze świata, w którym walczy się głównie o PKB, aczkolwiek zgodnie z zasadami zrównoważonego sukcesu: "win to win", bo nikt nie lubi przegrywać, a każdy głos się liczy w nieustającym plebiscycie próżności.

flow

Owszem, jeździłem trochę, nawet sporo na rowerze enduro po podkrakowskim lesie, coachowany przez psa, który dzień w dzień, a raczej noc w noc, przynajmniej dla niektórych, bo już od 5.00 wisiał na klamce i skamlał niczym działacz PZKol nad trudną sytuacją polskiego kolarstwa. Byłem fit. Nie mogło być inaczej, skoro drugi trener - moja żona - regularnie zamykał mnie w boksie do crossfitu, a później nasłuchiwał, jaki to podziw wzbudzam formą wśród młodszych startersów.

Tak, życie stało się proste, aż tu przyszły 46 urodziny, a po nich Mistrzostwa Europy i trzeba było wyruszyć na podbój starego kontynentu. W karierze mastersa miałem, co prawda, podobne podboje, ale to były inne czasy. Raz nawet próbując odkryć Amerykę, zawitałem do kraju wikingów. Gdyby w przeddzień Mistrzostw Świata nie ukradziono mi machiny dela muerte, pokazałbym jak w Hafjell skacze się słynną sekcję big air. Tylko wtedy było łatwiej, bo miałem boreliozę i musiałem przypuścić zmasowany atak na to, co chciało mnie zamienić w ciepłą kluchę. Mój organizm a zwłaszcza psychika stały się polem bitwy, więc o półśrodkach nie było mowy, a masters oznaczał weteran. "Co ty wiesz o zabijaniu?"

No właśnie. Do Wisły dotarłem bogatszy o kilka lat doświadczeń, aczkolwiek wciąż na tym samym rowerze, który udało się odzyskać z dziupli litewskiego kolekcjonera wieloznacznych jednośladów. Ku swemu zaskoczeniu miałem nawet radochę z jazdy po trasie, która z kolei miała mnie dosyć - tak długo ją katowałem. Do końca nie puściły mi hamulce. Formuła: "byle w jednym kawałku wrócić do domu" okazała się skuteczniejsza niż Formula Breaks. Za często ostatnio wbijałem sobie do głowy, że sukcesem jest dotrwać do końca treningu, by podczas zjazdu podjąć ryzyko gleby dla jakichś abstrakcyjnych ułamków sekundy. Nawet nie zauważyłem, jak zacząłem grać na czas... w boksie, na trasie i w życiu.

Parę liter a jaka różnica, bo w downhillu gra idzie o czas. Żeby osiągnąć czas dnia, trzeba na szali położyć wszystko, a zwłaszcza to, co bardziej niż ZUS ma zadbać o naszą emeryturę. Uświadomiłem to sobie na mecie, kiedy spojrzałem na wynik, który przyznawał mi prawo do wcześniejszej emerytury. O ile nie było dla mnie zaskoczeniem, że champ jest tylko jeden, a reszta przegrywa, to dobiła mnie konstatacja, że przegrać można w lepszym lub gorszym stylu, jak zwierzę wyścigowe albo jak udomowiony lamer. Mój czas wskazywał miejsce na fotelu, ale ani przez chwilę nie był to hot seat.

W domu czekały ciepłe kapcie. Trzymał je w zębach pies, a żona donosiła, że wśród crossfitowców jestem bohaterem za sam fakt, że się odważyłem na start. Wracałem w jednym kawałku, a mimo to w rozsypce - weteran, który przeżył, bo unikał walki. Od jutra cały sztab ludzi weźmie się do roboty, bym znów uwierzył, że rower enduro, box i inne fajne zabawki mężczyzny w sile wieku karmią ukryte we mnie zwierzę, regularnie, w coraz bardziej rozwodnionej papce, cementującej body jak betonowe buty, aż w końcu wygram dożywotnie miejsce w domowym muzeum figur woskowych, na tle meblościanki, pomiędzy fikusem a telewizorem - okaz homo sapiens z pogranicza epoki.

Ps.
Kiedy ukradziono mi rower, mój syn napisał list do złodzieja z żądaniem, by zwrócił przynajmniej sen jego taty o drugiej młodości. Kiedy odbierałem rower z dziupli litewskiego kolekcjonera, zapomniałem upomnieć się o sen.

Ps.Ps.
Następnego dnia jak zwykle poszedłem na rower. Pies mało nie urwał klamki. Tym razem jednak zapodałem na słuchawki sadorap Słonia, a taranując konar na wybiciu hopy przetestowałem wytrzymałość nie tylko iPhone'a, ale również czaszki. Yeah!