Zapewne jak zobaczyliście tytuł, to przyszło wam do głowy, że postanowiliśmy zmienić branżę na matrymonialną. I pewnie oczami wyobraźni zobaczyliście też łysiejącego Pana Mariana ze wspólnoty mieszkaniowej, który przy wkręcaniu żarówki stęka i poci się za trzech kulturystów. Jeśli tak, to stop, pora zakończyć tę podróż w zakamarki podświadomości, nim wizje zajdą za daleko. Chodziło nam o rower, ale bardzo nieszablonowy i budzący wiele kontrowersji…
Specialized Levo FSR Comp 6Fattie – uffff, długa nazwa, a nie jest to najdłuższa wersja (!) – to nasz ostatni pacjent. Można też śmiało powiedzieć, że właśnie dla niego wybraliśmy się na testy marki Specialized, które na początku września odbyły się w Srebrnej Górze. Zadanie, a raczej eksperyment, od samego początku wydawał się niełatwy, bo do fatbike’ów i e-bike’ów nie czułem wielkiej sympatii. No ale co – trzeba poszerzać horyzonty i próbować nowych rzeczy... choćby po to, żeby mieć własne zdanie.
W Srebrnej Górze nie było łatwo trafić na wolnego Turbo Levo, bo w nasze ślady poszło wielu bikerów, którzy na własnej skórze chcieli poczuć moc elektrycznego grubaska. Jednak cierpliwe czekanie się opłaciło i w końcu dorwaliśmy nasz egzemplarz.
Mam 180 cm wzrostu i lubię zwinne rowery, więc zdecydowałem się na rozmiar M (baza kół 1181mm). Dobrze trafiłem , bo rower leżał jak ulał. Zanim jednak wypuszczono nas z namiotu na trasy, ekipa mechaników Speca pomogła ustawić auto-sag. Swoją drogą to naprawdę zacny wynalazek.
No to jazda w górę
Moje wyobrażenie o jeździe na e-bike’u było dość zaściankowe. Przyznam, że trochę się obawiałem, że kiedy już wskoczę na Levo, to on zachowa się jak dziki Mustang i wyrwie gdzieś przed siebie, a ja będę mógł tylko grzecznie siedzieć i czekać aż się zmęczy i zatrzyma. W gruncie rzeczy nie było tak źle. Nie musiałem nawet zarzucać lassa.
Po prostu wsiadłem na rower i zacząłem kręcić pod górę. Na początek ustawiłem najsłabszy poziom asysty wspomagania napędu, jaki zapewnia silnik i bateria, wiec rower jechał napędzany wattami z moich nóg. Nic nowego – klasyczny podjazd na rowerze mtb, bez wyczuwalnego przełomu.
Sprawa się jednak zmieniła, kiedy postanowiłem zaryzykować i wrzucić najmocniejszy bieg. Wtedy było naprawdę czuć, że silnik kręci jak szalony, a jazda pod górę stała się nagle przyjemna (tak, nie znoszę podjazdów, przyznaję się). Gdzieś z głowy wyleciała mi świadomość zmęczenia, a w jej miejsce pojawił się orient – no bo naprawdę trzeba mieć pełną koncentrację przy elektrycznym wspomaganiu napędu. Czemu? Wystarczy się zagapić, strzelić w korbę w nieodpowiednim miejscu, a rower faktycznie wyrwie przed siebie i chwilę później zrzuci cię w krzaki. Ale nie myślcie, że to złe – bardzo szybko można się przyzwyczaić i naprawdę miło spędzić czas, który do tej pory był katorgą. Trzeba tylko więcej myśleć.
A jak jest ze zjazdami?
Wcisnąłem Reverba, ustawiłem bieg i heja. Już po pierwszych zakrętach czuć, że 3 calowy kapeć zapewnia olbrzymią trakcję i trzymanie nawet w piachu i luźnym szuterku. Śmiało można wykładać się w bandach i odważnie wskakiwać na korzenie. Gruby balon daje taką amortyzację, że praktycznie połyka przeszkody. Poza tym dość ciekawie jedzie się w dół, kiedy zapomnisz wyłączyć asystę, a zaczniesz dokręcać na zjazdach. Momentami czujesz się jak na motorze.
Turlam się w dół, zostawiam za sobą mgłę pyłu i od czasu do czasu czuję, że przy dohamowaniu wyrwałem jakiś kamień z trasy (serio... ten rower to destruktor). Przede mną niewielki uskok i kilka hopek. Z tym pierwszym radzę sobie bez problemu, bo rower w zasadzie spada swoją masą – dzięki temu jest bardzo stabilny. Jednak przy hopkach jest nieco trudniej. Nie jest łatwo wyrwać takiego dzika w powietrze i wykonać na nim stylowego whipa. Prędzej to on poniesie Cię według praw fizyki. Ale w tym wszystkim i tak poczujesz komfort, bo lądowanie jest tak przyjemne, że śmiało można porównać je do tego, które wykonujemy po pracy w miękką kanapę.
Ciekawostka: myślicie, że przesadzamy z tą energią asysty napędu? Podczas jednego z podjazdów udało nam się zerwać łańcuch.
A wizual?
O wyposażeniu nie będziemy pisać, bo konkrety znajdziecie na stronie Specializeda. W każdym bądź razie jak na rower klasy premium przystało – nie ma lipy. Komponenty są konkretne i gabarytami pasują do ramy.
A propos: rama jest niesamowicie ciekawa. Na pierwszy rzut oka wygląda jak model enduro, albo Stumpjumper, który zaczął nałogowo grać w Starcrafta i garściami napychać się czekoladą - efekt pewnie sobie wyobrażacie. Jednak po chwili analizy wychodzi, że to całkiem finezyjna koncepcja.
Zarówno bateria jak i silnik zostały ładnie ukryte, co sprawia, że rama wygląda bardzo tradycyjnie. Dzięki temu znalazło się także miejsce na koszyk bidonu - co w przypadku wielu e-bike'ów utrudniała bateria.
Okej, rower wygląda dziwnie, ale to taka kreacja. Bez wątpienia daje to Levo jego unikalny urok.
Pod krechą
+ linia ramy i zabudowanie silnika oraz baterii
+ system auto-sag
+ konkretny osprzęt, a przede wszystkim koła i dobre ogumienie
+ dobrze wyciszone wewnętrzne prowadzenie linek
+ geometria, której nie powstydziłby się dobry rower szlakowy
- przyciski regulacji napędu znajdują się na dolnej rurze, co zmusza do wygibasów (nie polecamy podczas jazdy), ale można to ominąć używając apki
- cena… nie jest to najtańszy rower na rynku, ale sami wiecie, skąd ta cena – innowacyjność
ps. miało być krótko - wyszło jak zawsze...