Jak to jest z tym freeridem?

Ewolucja kolarstwa górskiego i wszystkich jego dziedzin jest nieunikniona. Tylko, że coraz częściej słychać pytania na temat tego, czy ekstremalne wersje sportów rowerowych nie dotarły do miejsca nie tylko niebezpiecznego, ale wręcz kresu ludzkich możliwości.

god1

Szymon Godziek podczas zawodów Red Bull Rampage. Autor: Bartek Woliński, źródło: Red Bull Content Pool

Freeride wraca do łask

Po kilku latach medialnej nieobecności i braku zainteresowania dziki freeride znów zaczął istnieć. W cień odeszły dirtowe zawody, których uczestnicy kręcili rotacje i sztuczki przeczące regułom fizyki. Mniej ciekawie wygląda też rywalizacja racingowców i tych, których sukces determinuje siła ich łydy. Za to świetnym odzwierciedleniem rowerowej kultury okazał się freeride – ten stary, dobry, z filmów pt. Kranked i dzikich szlaków w wysokich górach. I to uczucie wolności! Co za tym idzie na sklepowe półki znów zaczęły trafiać rowery z większym skokiem i bardziej progresywną pracą zawieszenia (dzięki temu lepiej lata się na dużych hopach). Można więc śmiało stwierdzić, że jesteśmy świadkami typowego „odgrzania placka”, który w rzeczy samej zdaje się być całkiem smaczny. Pytanie tylko, czy nie jest to kolejny posiłek naszpikowany niezdrowymi substancjami?

O co w tym wszystkim chodzi?

Nowoczesna kultura upodobała sobie słuszne gloryfikowanie dzikiej natury. W końcu ciężko nie dostać setek lajków, za foteczkę z weekendu w górach, albo selfie gęstym lesie. A jeśli jeszcze uprawiasz sport ekstremalny, najlepiej powiązany w ogromnym stopniu z konkretnym lifestylem, to już masz receptę na internetowy hit.

Freeride od zawsze wiązał się z omijaniem popularnych szlaków i zatłoczonych tras, targaniem 20 kilowego roweru pod górę i jeździe po dziewiczych singletrackach. Poza tym spanie w namiocie, jedzenie złowionej w rzece ryby, czy nocleg pod gołym niebem. Historie tak piękne, że widząc zdjęcia i filmy od razu chce się tam być. Nastały czasy, kiedy poczucie wolności stało się naprawdę wartościowe. Chcemy jeździć po swojemu, bez zamykania się w ramach i schematach. Czuć pełną wolność w kwestii formy, typu i tempa jazdy. Można też powiedzieć, że freeride jest pewnym rodzajem sztuki, bo w pełni pozwala prezentować własną wizję jazdy. Każdy, kto tego zakosztował, tęskni za kolejną okazją poczucia rowerowej wolności.

god2

Sam Reynolds i dziki superman. Autor: John Gibson, źródło: Red Bull Content Pool

Inna strona medalu jest taka, że freeride to świetny materiał do sprzedawania tzw. świata przeżyć i nakręcania rowerowego rynku. Kiedy kontrowersyjny temat enduro nieco przygasł, a surowe reguły downhillu nie wszystkim odpowiadają, taka pośrednia wersja zabawy na rowerze z większym skokiem zdaje się być idealnym rozwiązaniem. W związku z tym uruchamiane są większe budżety na produkcje związane z freeridem, a w ofertach topowych producentów znów pojawiają się maszyny z dużym sokiem, na których można robić praktycznie wszystko. No i co – łapiemy się na marketingowe podpuchy, czy faktycznie tęsknimy za wolnością, zapachem lasu i jazdą przed siebie, bez żadnego planu? Tutaj zostawiamy miejsce na Twoją odpowiedź.

Prikaz przełożonego, a może chora ambicja?

Równowaga w naturze sprawia, że i freeride, pomimo całego swego piekna, został też naszpikowany negatywnymi opiniami. Wszystko przez zdarzenia, jakie miały miejsce na przestrzeni kilku ostatnich sezonów - m.in. wypadek Paula Basaigoity podczas Red Bull Rampage (pęknięty kręgosłup i paraliż), oraz ostatnia tragedia w Nowej Zelandii – Kelly McGarry umiera podczas jazdy w bike parku Queenstown. I tutaj mamy dwa fronty opinii – Ci, którzy jeżdżą, albo znają środowisko , wiedzą, że taki jest sport i zawodnicy uprawiają go na własną odpowiedzialność. Poza tym wypadki zdarzają się wszędzie – nawet w domu podczas drzemki na kanapie. Inni nazywają to szukaniem śmierci, albo spełnianiem chorych wizji marketingowców, którzy chcą serwować coraz lepsze materiały, a na ich bazie podnosić słupki sprzedaży. Jest też jeszcze trzecia wersja, która dotyczy bezpośrednio środowiska zawodników. To toksyczne ambicje, które pchają najlepszych zawodników do przesuwania granic i zapisywania się na kartach rowerowej historii. Hopy i dropy są coraz większe, a sztuczki wykonywane na wielkich maszynach do freeride’u przypominają te z dirtowych backyardów. Niestety – zawsze tam, gdzie zaczyna się poważne traktowanie pasji, rodzą się emocje. A te często zakrywają sugestie kierowane przez zdrowy rozsądek.

god3

Cam Zink i kultowe 360 z dropa. Foto: Dean Treml, źródło: Red Bull Content Pool

Jaki jest więc wniosek? Można pisać o tym, że zawodowi rowerzyści powinni zarabiać więcej, a organizatorzy zawodów wykupić wszystkim uczestnikom drogie polisy, albo rzucić kultowe „chłopaku, freeride to nie rurki z kremem!”. Jednak trafniej będzie stwierdzić, że w świecie rowerów, tak jak i w dzisiejszej rzeczywistości, cena jaką trzeba zapłacić za poczucie wolności, bywa bardzo wysoka.