Flowtony: Święto wiosny

Za nami pierwsza runda Pucharu Polski sezonu 2017. Po raz pierwszy na starcie pojawiły się dwa pokolenia Wypiórtonów. Po dłuższej nieobecności, jak po zimowym śnie, postanowiliśmy rozruszać na zawodach stare i młode kości. Było to trochę jak kuszenie losu, wracać do gry akurat na Stożku, na bodaj najtrudniejszej na ten czas w Polsce trasie dh, ale cóż - wiosna ma swoje prawa i budzi do życia nawet najstarsze misie.

Jak pisał T.S.Eliot:

"Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień. Wywodzi
Z nieżywej ziemi łodygi bzu, miesza
Pamięć i pożądanie, podnieca
Gnuśne korzenie sypiąc ciepły deszcz.
Zima nas otulała i kryła
Ziemię śniegiem łaskawym, karmiła
Maleńkie życie strawą suchych kłączy".

Ci, którzy pojawili się na Stożku, pewnie się nie zgodzą, że śnieg był łaskawy, aczkolwiek podejrzewam, że znaleźli się i tacy, którzy zjeżdżając po białej pierzynie (z czasem zmieniającej się w błotną breję) mieli niezłą zabawę - tym większą, im mniejszy kładli nacisk na ostry rejsing. Wiadomo, im szybciej się jedzie po takim szlamie, tym większe ryzyko gleby, bo o pełnej kontroli nad rowerem można zapomnieć. Dlatego nie były zaskoczeniem niska frekwencja a wśród obecnych głosy, by odwołać zawody, bo wynik osiągnięty w takich warunkach nie jest miarodajny, a jeszcze nie daj Boże okupiony kontuzją, i to na początku sezonu.

Kto zatem wygrał?

Na pewno wygrała natura, po raz kolejny pokazując - tym razem w wybitnie ostrej formie - że w swych kaprysach nie zważa na nic, nawet na kalendarz, a z drugiej strony pozostaje wierna przysłowiom naszych dziadków, o których dzieci efektu cieplarnianego zdążyły niemal zapomnieć. Wszak kwiecień plecień, bo przeplata trochę zimy, trochę lata.
Jakkolwiek nie reagować na ten spazm zimy, każdy musiał się przekonać, że pomimo zdobyczy cywilizacji wciąż jest zwierzęciem podległym cyklom natury. Dlatego nie dziwi mnie, że wielu, przerażonych opadami śniegu, przedłużyło sen zimowy. Inni, co prawda opuścili swoje kryjówki, ale zorientowawszy się, że to falstart, poprzestali na rozruchu. Nie dziwi też, że wśród tych, którzy zdecydowali się na start, byli tacy, którzy cisnęli "jak po suchym", i tacy, którzy potraktowali rower jak sanki i mieli radochę ze staczania się "z górki na pazurki".

Kto więc przegrał?

Przegrali ci, którzy zamiast fascynować się różnorodnością natury, nagłymi zwrotami akcji, chwilami zwątpienia i chwały, uwikłali się w jałowe spory o wyższości Świąt Bożego Narodzenia, czytaj: enduro (które na zawody w Bielsku Białej ściągnęło w ten sam weekend 200 zawodników), nad Wielkanocą, czytaj: downhill (reprezentowany raptem przez 50 niedobitków). Obie dyscypliny na tyle mocno osadziły się na scenie, że jak pory roku będą występować obok siebie - czasem przenikając się nawzajem a czasem się ścierając - ale nie dadzą się usunąć z repertuaru. Tym razem pretekstem, żeby się poobrzucać błotem, był śnieg. Ja jednak wolę śnieżki, którymi w okolicy mety rzucali się zawodnicy, w oczekiwaniu na decyzję sędziów co do losu zawodów. I tu i tu atawistyczny rytuał, tylko że w tym drugim przypadku na wesoło.

A propos atawizmu, u jednych przejawia się on w chęci udowodnienia innym i sobie, że choćby skały srały to oni przetrwają. U innych zaś jest to zachwyt nad pędem w najczystszej postaci. Dla endurowca śnieg na trasie, to tylko jedna z przeszkód w drodze do celu, który, owszem, należy osiągnąć najszybciej jak się da, ale bez przesady - ważniejsze jest doświadczenie drogi, a im więcej przygód po drodze, tym lepiej. Z kolei dla downhillowca, dla którego liczy się tylko zjazd na maksa, ślizganie się po śniegu to niepotrzebne ryzykowanie. Jeżeli ktoś się z tym nie zgadza, niech odpowie na pytanie: dlaczego nie organizuje się wyścigów ścigaczy po asfalcie podczas ulewnego deszczu, skoro w gorszych nawet warunkach odbywają się wyścigi motocykli enduro w błocie. Dlatego zaryzykuję twierdzenie, że to samo co mroziło plemię downhillowców na Stożku, na Koziej Górce zagrzewało plemię endurowców do walki. Ot, kolejne cuda i dziwy natury, a natury nie oszukasz.

Przekonał się o tym Igor i ja. Ja dotoczyłem się do mety, byle w jednym kawałku, dostojnie, jak na pana pod pięćdziesiątką przystało. Igor pojechał na maksa, jak młody wariat i jak kamikadze zaliczył dwie gleby. Mimo to każdy z nas wygrał niezapomniane wrażenia niczym balety ze Święta Wiosny Igora tym razem Strawińskiego.

Zapomniałbym o jeszcze jednych zwycięzcach - byli nimi sędziowie, którzy pomimo nacisków, podejmując odpowiedzialność za kontrowersyjną decyzję, nie odwołali zawodów i pozwolili się bawić w ściganie tym, którzy mieli na to ochotę. Dla tych, którzy poczuli się do tego przymuszeni pod presją utraty punktów w klasyfikacji generalnej, mam jedno pocieszenie - to tylko sport. Zwłaszcza na poziomie lokalnym, w kraju, gdzie sponsoring zwykle wyraża się w procencie rabatu, nie dajmy się zwariować. Wszak jedyną nagrodą jest zwykle te parę chwil na świeżym powietrzu.

-> Więcej Flowtonów, które były prawdziwym "kijem w mrowisko" <-

Autor zdjęć umieszczonych w tekscie: Jacek Słonik Kaczmarczyk.